Pisząc ten tytuł, wydawało mi się, że już, kiedyś to pisałam. Ale jednak nie. A powtarzam to sobie po każdym urlopie nad polskim morzem. Purystów językowych przepraszam za „wakacjować”, ale jako polonistka z wykształcenia, lubię czasem tak udziwnić. Zatem dziś o tym, dlaczego polskie morze kosztuje krocie. I dlaczego czasem taniej pojechać za granicę.
Spędziłam właśnie tydzień w moim ukochanym Gdańsku, na kampingu w Stogach (polecam Ośrodek przy Wydmach, drożej niż obok, ale standard znacznie wyższy). Jasne, mam świadomość tego, że to nie jest Dziwnówek czy Pobierowo, a nawet Mielno i że będzie tu drożej niż w przypadku innych nadmorskich miejscowości, bo jest to po prostu duże miasto. I mocno nakierowane na turystów zza zachodniej granicy (ale właściwie tak samo jest w przypadku całego zachodniego wybrzeża). Ale to, ile wydałam, woła o pomstę do nieba 😀
Muszę tu jednak zauważyć, że przecież godzę się na to wszystko z własnej woli. Mogłabym przecież nie jechać. Powiesz też, że przecież nie muszę codziennie jeść obiadu w restauracji i niekoniecznie drinki za 20 zł to dobry pomysł. Jasne, ale ja na wakacjach staram się nie oszczędzać. Nie ma ich wiele i jest to dość krótki czas, podczas którego ładuję baterię i nie bardzo chcę myśleć o tym, by oszczędzać za wszelką cenę.
Pojechaliśmy nad morze w 9 osób, całą rodziną, na dwa auta. I to wyszło nas bardzo tanio, bo dojazd w obie strony kosztował nieco ponad 100 zł za osobę. I to uwzględniając horrendalne ceny za autostradę z okolic Torunia do Gdańska – 30 zł w jedną stronę.
Domek kosztował 180 zł. Teoretycznie trzyosobowy. Jakby się uprzeć, zmieściłyby się cztery, ale to już trochę klaustrofobicznie. Parking dodatkowe 10 zł, a pies kolejne 20 zł (Ciekawe, bo Serwer nie bardzo wie, za co zapłacił aż 120 zł :D).
To wszystko przy Gdańskich Stogach, które zawsze lubiłam i zawsze jeździłam tam z sentymentem. Ale chyba koniec z tym. Dopiero teraz świadomie zauważyłam, że wszystkie smażalnie, bary, restauracje, lodziarnie i gofrarnie znajdujące się przed wejściem na plażę, należą do jednego właściciela. I to właśnie dlatego ceny są jakie są.
A jakie są?
- Gofr z bitą śmietaną i owocami (tfu, z frużeliną, czego znieść nie mogłam!) – 9,5 zł
- Dorsz smażony w cieście – 8 zł za 100 g, co daje około 35 zł za danie z frytkami (śladowe ilości) i surówkami
- Lody świderki – małe i duże – 4 i 6 zł. W rzeczywistości były to lody małe i małe
Ogólnie sam Gdańsk w miejscach mega turystycznych jest wyjątkowo drogi. Zwykłe cappuccino w rozmiarze 150-200 ml przy Neptunie kosztowało mnie 12,5 zł, a Mohito 29 zł.
I jak tak sobie człowiek policzy i nie bardzo patrzy na pieniądze, to wychodzi 2000 zł za tygodniowy wypad z dojazdem i noclegiem. A do tego tłumy i pogoda niezbyt pewna (w ciągu tygodnia tylko raz udało się pójść na plażę, a i tak wiało niemiłosiernie i nie bardzo dało się leżeć bez parawaningu).
Ale mimo to, ma to jakiś swój klimat. Aczkolwiek chyba powoli będę te Stogi odpuszczać, bo znacznie lepsze wrażenie zrobiło na mnie Brzeźno – zupełnie po drugiej stronie Gdańska – był tam dużo bardziej klimatyczny nastrój „nadmorza” 🙂
Na szczęście już w środę dalsza część wakacji – Korfu.
A Wy jak tam? Lubicie polskie morze?