Ostatnio w którejś grupie na Facebooku była ciekawa dyskusja na temat tego, ile ludzie wydają na „żywność” tygodniowo. I odpowiedzi były mega różne – od 100-150 zł tygodniowo, do 2000 zł przy dwuosobowych gospodarstwach domowych. I to rzeczywiście ciekawe, bo jasne, jest mnóstwo „to zależy”, ale wydawać by się mogło, że dla tej samej liczby osób, w tych samych miastach, przy „tym samym” poziomie życia, wartości będą podobne.
A jak to jest u mnie?
Jednoosobowe gospodarstwo domowe (ale często gotuję więcej bo jem z przyjaciółmi lub dzielę się jedzeniem w pracy), duże miasto – Wrocław, zdrowa żywność – wysokie oczekiwania co do jedzenia. Wydaję około 800-900 zł miesięcznie na „codzienne zakupy”, z tym, że to nie tylko „spożywka”, ale i „chemia” czy produkty potrzebne do domu typu worki na śmieci. To dużo czy mało? No właśnie – jedyna słuszna odpowiedź to „to zależy”. Ale przy jednej osobie zawsze wyda się jednostkowo więcej niż przy dwóch. Bo przecież nie kupię połowy puszki pomidorów 🙂 Ale ten wynik to efekt odpowiedniej optymalizacji, bo przyznam, że kiedyś przy dwóch osobach szło spokojnie 2000 zł. Nie licząc jedzenia na mieście, rzecz jasna. Na to jest inna kategoria. No to poniżej parę „tipów”, które stosuję, by oszczędzać w kuchni.
Planuję posiłki i przygotowuję je 1 raz w tygodniu

To punkt na oddzielny wpis, ale pokrótce napiszę, że to coś, co stosuję od niedawna, a zrewolucjonizowało moje podejście do gotowania. Prawda jest taka, że od pewnego czasu po prostu nie chciało mi się gotować – przychodziłam z pracy zmęczona (zima do tego nie zachęca) i po prostu ostatnie o czym myślałam to to, że trzeba coś ugotować. Kończyło się to zamawianiem jedzenia – albo do domu – albo następnego dnia w pracy. A biorąc pod uwagę moją mocno specyficzną dietę – bardzo trudno było coś znaleźć lub bardzo trudno było złamać postanowienia.
Zatem znalazłam bloga, na którym babeczka prezentuje przepisy do gotowania „na raz” na cały tydzień/dwa/a nawet na cały miesiąc. Zakochałam się w tym. Kupiłam wolnowar (doskonała sprawa! – też na kolejny wpis). I zaczęłam. Oczywiście wszystko jeszcze przerabiam pod siebie, dostosowuję do polskich warunków i przede wszystkim do swoich smaków, ale to fantastyczne. Zakupy robię w sobotę i tego samego lub następnego dnia „idę do kuchni”. I te posiłki są rozmaite – ostatnio np kupiłam wołowinę na gulasz, polędwiczki wieprzowe, karkówkę, filet z indyka i filety z kurczaka. Do tego tona różnych warzyw. Sosy. Olej. Przyprawy. Zrobiłam z tego 5 różnych dań. Jeśli ktoś będzie zainteresowany, oczywiście mogę przygotować takie przepisy i opublikować tutaj. Przygotowanie posiłków zajęło mi 2 godziny. Niektóre warzywa wcześniej blanszowałam, ale ogólnie to same „świeże”. I powkładałam to wszystko do moich ulubionych woreczków z IKEI. I potem w tygodniu tylko wyciągam i wrzucam do wolnowaru. Ale jak go nie masz, nie ma problemu – garnek czy piekarnik też zda egzamin 🙂
Takie gotowanie to nie tylko wielka oszczędność czasu ale i pieniędzy. Zakupy jeden raz – wszystkie produkty raz – czyli np. 1 opakowanie pieczarek może trafić do dwóch/trzech dań, nie trzeba ich chować do lodówki i liczyć, że przyjdzie na nie czas 🙂 A jako wielki plus – jak chodzę rzadziej do Biedry czy Lidla, to wydaję mniej na głupoty, no, a przynajmniej mnie nie kusi. Obstawiam więc nawet około 100 zł m-c oszczędności.
Mrożę
Tak, ten punkt też łączy się z poprzednim, ale jest nieco inny. Mam na myśli mrożenie produktów, które są gotowe, przygotowane, a wiem, że na przykład niespecjalnie mam na nie ochotę. Na przykład ostatnio zrobiłam paprykę faszerowaną mięsem i warzywami – wyszły mi aż 4. Wiedziałam, że nie mam już na nią ochoty następnego dnia, a była przecież zupełnie dobra. Zatem zamroziłam ją i rozmrożę wtedy, gdy będzie mi się marzyć papryka 😉 Wiem, że to nie jest nic odkrywczego. Ale kiedyś leżałaby w lodówce i czekała, bo „przecież zaraz będę miała na nią ochotę” i w końcu by się zepsuła. A tak? Dodatkowy obiad.
Ponadto od zawsze mrożę produkty sezonowo – kupowane w szczycie sezonu – wtedy, gdy są najlepsze i najtańsze. W ten sposób mam zamrożone różne natki – pietruszkę i koperek, owoce – maliny, truskawki, bób itp. I sięgam po nie, gdy mam na nie ochotę lub gdy są potrzebne.
I są znacznie lepsze (i tańsze) niż mrożonki kupione teraz w sklepie.
Nie kupuję jedzenia w pracy

Jedno wynika z drugiego, ale czasem mimo tego, że miałam jedzenie do pracy, to i tak kupowałam coś z ludźmi z firmy – a bo to super, że burgery, a bo to zjadłabym gyrosa itp. NIE. No dobrze, do dziś również zdarza mi się coś zamówić, ale tylko wtedy, gdy naprawdę nic nie mam. A teraz, gdy mam pełny zamrażalnik, to nie mam wymówki na to, by zamawiać jedzenie z pracy. Jak na złość – nowa firma cateringowa zaczęła do nas dostarczać naprawdę dobre jedzenie 😉
Jedno danie to 15-25 zł, więc w perspektywie miesiąca przy wydatkach „jedzenie na mieście” (bo wliczałam tu też zamawiane posiłki) było i 500-600 zł. Nie wspomnę, że za czasów, gdy nie chciało mi się gotować, to prócz zamawiania w pracy, było jeszcze coś w restauracji wieczorem. Brrr. Dobrze, że się ogarnęłam.
Nie kupuję wody mineralnej
Już od czerwca pożegnałam się z wodą mineralną kupowaną na butelki (plastikowe). Głównie z powodów ekologicznych – chociażby jedna butelka 1,5 l. wody dziennie to 30 butelek w miesiącu, to KUPA plastiku, który nie jest poddawany recyklingowi (a przynajmniej nie tak, jak powinien być).
Ale finansowo również wychodzi mega ekonomicznie. Osobiście używam dzbanka filtrującego (jednorazowo 40 zł + 1 filtr za 9 zł miesięcznie), ale wiele źródeł mówi, że wrocławska woda jest na tyle dobra, że bez problemu można pić kranówkę. Brakuje mi gazowanego (myślę o zakupie SodaStream – saturator do gazowania wody, ale jeszcze rozważam za i przeciw), ale na razie stosuję zamienniki typu cytryna czy limonka 😀 To dla mnie oszczędność o około 30 zł miesięcznie.
Jak najwięcej produktów przygotowuję sama
To aspekt, który dopiero wdrażam i jest to raczej oszczędzanie na swoim zdrowiu niż finansowe (bo niestety wychodzi drożej!), ale staram się przygotować jak najwięcej sama – wynika to z mojej bardzo specyficznej diety, czyli bez zbóż, nabiału, strączków, o znacznie zmniejszonej podaży węglowodanów, a już o cukrze zapominając zupełnie. Wczoraj na przykład upiekłam chleb warzywny (fotka główna), a na jutro planuję przygotowanie dobrego pasztetu. Na liście też tworzenie samodzielne pieczonych wędlin. Całe szczęście mam koleżankę, która sama wędzi – od niej dostaję pyszne kiełbasy czy wędzony schab.
Bardzo przerażają mnie składy produktów, które czytam od dawna. Nie chcę w sobie tego mieć. Dlaczego kiełbasa w sklepie ma 20 składników, jak może mieć 4? I to z przyprawami? Dziś podczas zakupów w Biedrze, odkryłam, że naczosy mają w składzie cukier puder…
Zatem to jest mój świadomy wybór i rzeczywiście jest to czasochłonne i drogie. Ale to coś, w co zdecydowanie warto zainwestować. Bo chyba lepiej teraz niż za 10 lat na leczenie? A ja, jako cukrzyk typu 1, jestem szczególnie narażona na niefajne komplikacje. A to serio wszystko zaczyna się od jedzenia. Aż się prosi o mema:

Nie marnuję jedzenia
Tak, ja wiem, że to jest oczywista oczywistość. Ale czasem trudno zapanować nad głodem podczas zakupów i kupuje się dużo za dużo. A zdecydowanie też niepotrzebne produkty. I potem leżą i czekają na swój czas, który nigdy nie nadchodzi. Dlatego tak ważne jest to, by wszystkie zakupy odpowiednio planować i nie robić ich na „głodniaka”.
A potem, jak widzimy w lodówce, że coś już „ledwo żyje”, to po prostu musimy się zmusić i coś z tego przygotować. Tak tak, ja wiem, że łatwo nie jest 🙂
Podsumowując
Tak ja sobie radzę z racjonalnym wydawaniem pieniędzy na codzienne zakupy spożywcze. A każdy na pewno ma swoje „tricki” na oszczędzaniu w kuchni. Będę bardzo wdzięczna, jeśli podzieliście się swoimi. Bardzo chętnie coś sobie „pożyczę”.