Nie siebie, nie z pracy, ale gdyby tak zwolnić w życiu? Wiem wiem, brzmi absurdalnie i mocno melancholijnie, ale taka rozkmnina mnie ostatnio naszła podczas zeszłotygodniowych wakacji. Udało nam się w miarę spontanicznie wybrać na Wyspy Kanaryjskie, a dokładniej na Lanzarote. I co z tego wynika?
No właśnie ta myśl – „a gdyby tak zwolnić”? Jadąc autokarem na wycieczkę słyszałam rozmowę pasażerów siedzących przede mną – rozmawiali właśnie o pędzie życia i o tym, że kobieta czuje, że biegnie. Wysiada z metra i się spieszy. Nie myśląc dokąd. Po prostu – wszyscy się spieszą, to i ona również.
A życie na Wyspach Kanaryjskich wygląda zupełnie inaczej. Przekonałam się już o tym będąc we wrześniu 2014 na Teneryfie. Tutaj jest spokój, relaks i na wszystko czas. Nawet nasza rezydentka od razu nas uprzedziła mówiąc, że mieszkańcy wysp najbardziej uwielbiają trzy słowa – fiesta, siesta i maniana. Bo im się po prostu nie spieszy. Bo po co właściwie?
Podczas tego wyjazdu poznałam dwoje Polaków mieszkających na Lanzarote od 15 i 20 lat. Pierwsza, to kobieta, która była przewodniczką, a drugi to facet, który organizował wypady na sąsiednią wyspę La Graciosa. W obu przypadkach – mega! Widać było kompletnie inne nastawienie tych ludzi do życia. A od tego faceta dodatkowo bił taki entuzjazm, że aż nim zarażał.
No pomyślcie, jaką człowiek ma pracę – 2 czy 3 razy w tygodniu zgarnia ludzi z hoteli (nie jest kierowcą, jest tylko pilotem) po Wyspie (malutkiej, serio, jeśli dobrze pamiętam, to ma ona wielkość 60 km x 15 km), potem przesiada się z nimi na prom, płynie nim 20 minut, przez chwilę opowiada o La Graciosie, a następnie razem z gośćmi wsiada na katamaran i przez resztę dnia sobie z nimi pływa, nurkuje w oceanie, rozkoszuje się lokalną sangrią i paellą. Wieczorem odwozi ludzi do domu. Jasne, to duża odpowiedzialność, ale przypominam, że na takie wycieczki jeżdżą dorośli ludzie, rodziny z dziećmi, raczej odpowiedzialni turyści, nie nastolatkowie z pustakami w głowie.
Zarobi taki człowiek pewnie 600-700 euro miesięcznie, w sezonie może i 1000 i na wszystko mu wystarczy. Nie ma potrzeby gonienia za pieniędzmi, ma tyle, ile potrzebuje, żyje się mu po prostu dobrze. Na wszystko ma czas, może realizować swoje pasje. A do tego mieszka w miejscu wiecznej wiosny, więc zawsze świeci u niego słońce, zawsze jest ciepło, zawsze ma dobry nastrój. Styczeń to najchłodniejszy miesiąc, a w cieniu na Lanzarote było 22-23 stopnie. W słońcu grubo ponad 30. Niestety mimo kremu z filtrem 20, trochę za bardzo się spiekłam.
Dodatkowo na Wyspach Kanaryjskich jest czasem po prostu taniej – benzyna kosztowała 0,88 euro, dużo tańszy jest alkohol czy papierosy. Mieszkanie, a raczej dwupokojowy apartament ze wspólnym basenem kosztuje 60 tys. euro. Piwko w knajpie nie w kurorcie – w porywach do 1 euro (przypominam, że u nas trudno kupić piwo w barze, nawet na końcu świata taniej niż 6 zł).
No i tak wziąć wszystko tutaj rzucić. Sprzedać mieszkanie. Albo nie sprzedawać. Wynajmować. I przylecieć na wyspy. I zamieszkać. Zapuścić korzenie. I już nigdy za niczym niepotrzebnym nie biec.
No tak mnie naszło. Doskonale wiem, że sama jeszcze tego nie zrobię. Ale może kiedyś? Jak Tobie się podoba taka opcja?
PS Tym z Was, którym Wyspy Kanaryjskie kojarzą się z kiczem i z Pamiętnikami z wakacji, proponuję tam po prostu polecieć 🙂